Są takie miejsca na Ziemi, w których człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie przebywał za dużo na słońcu i wzrok nie płata mu figla. Do miejsc takich należą z pewnością argentyńskie quebradas. O tym jak niezwykłe i unikatowe to miejsca może świadczyć fakt, że nie znajdziemy ani polskiego, ani angielskiego odpowiednika dla określenia tych niezwykłych formacji (odpowiedniki owszem istnieją, ale w językach takich jak aymara czy runa simi). Odkąd jazda rowerem stała się przyjemnością samą w sobie, przestałem się nastawiać na to, że Bóg wie co zobaczę. Tym większe było osłupienie w zderzeniu z bogactwem kształtów jakimi działanie wody, wiatru i promieni słonecznych naznaczyło tutaj krajobraz.
W wyniku skomplikowanych procesów geologicznych, paleta i intensywność kolorów daleko odbiega od tego, z czym człowiek styka się na co dzień. Do filmowania używam filtra przyciemniającego, który często przekłamuje kolory. Przez lenistwo nie zdejmuję go podczas robienia zdjęć i muszę później dodatkowo korygować balans bieli. Powiem szczerze, że momentami nie wiedziałem, jak się do tego zabrać.
Świetna trasa na rower. Droga jak w mordę strzelił przecina bajkowy krajobraz. To za co w parkach Ischigualasto i Talampaya trzeba słono płacić (w dodatku nie można w spokoju oka nacieszyć), tutaj dostajemy zupełnie za darmo, bez żadnych limitów.
Zdjęcia sprzed 3 miesięcy (Quebrada de las Conchas, Quebrada de Humahuaca, Quebrada de Las Flechas). Właśnie wylądowałem tutaj po raz trzeci i jest to chyba dobry moment na nadrobienie zaległości.